piątek, 31 stycznia 2014

New begining... albo coś w tym stylu

Blog sobie leżał spokojnie, gdy Jacksa poznawała kolejne tajniki historii, języka polskiego i zgłębiała wiersze Mickiewicza. I nagle nastał styczeń. W końcu do niej dotarło, że trzeba coś z tym zrobić, tak samo jak z "To tylko iluzja..." i zacząć od początku. A trochę się zmieniło. Będę pisać co tydzień, może komentujący dadzą jakieś propozycje o czym by chcieli poczytać. Będzie tak, jak kiedyś obiecałam - o wszystkim i o niczym. Co piątek, o 20.


Może zacznę od muzyki? Muzyka przecież łączy ludzi, nie powinna ich dzielić. Oczywiście na pierwszy plan w takim wypadku wysuwa się mój kochany Król Popu. Nie wiem w sumie co bym mogła o nim dodatkowo napisać, doskonale pamiętacie, że go uwielbiam. Aaa... Miałam napisać o jego biografii.

Dostałam ją już rok temu na Święta, ale z braku czasu zaczęłam czytać dopiero w wakacje. Dość ckliwy tytuł w miarę dobrze obrazuje treść książki, którą lekko się czyta. Jest naprawdę dobrze napisana, ale moim zdaniem tylko dla prawdziwych fanów. Owszem, łzy zawsze mi się czaiły gdzieś tam w kącikach oczu, gdy czytałam o wszystkich wspomnieniach związanych z Michaelem, ale należy też pamiętać, że sam MJ nie może tu nic sprostować, bo... No cóż, żyje już tylko w naszych sercach. Chociaż dla mnie to jest AŻ.
W książce poznajemy kulisy kilku ważnych wydarzeń, a końcowa konkluzja jest taka, że Michael był bardzo dobrym człowiekiem i tu się zgadzam. Wydaje mi się, że ta książka miała wybielić Króla, ale raczej nie stała się hitem. Ale może to i dobrze - w niewinność MJ'a uwierzą teraz tylko prawdziwi fani. Chociaż ostateczne zdanie i tak jest Wasze. (Tak, dodaję to dla usprawiedliwienia). Mimo to nie martwię się - też wiem, że nie jestem sama.


W ciągu ostatniego roku mój gust muzyczny uległ znaczącej zmianie - i naprawdę cieszę się z tego. Pamiętam jak w gimnazjum słuchałam całej listy "przebojów". Jak widać, były to takie "hity", że dzisiaj już o nich nikt nie pamięta. Jak dobrze, że w wakacje trafił się koncert w Mrągowie - "Riders' Night" organizowana między innymi przez Polsat. Udało mi się zdobyć bilety - i nie żałowałam. Zespół Wilki najpierw zagrał swoje hity, które wpadły mi w ucho, potem było parę innych występów... I w końcu nadeszła ta chwila. Cała godzina Dżemu.


Ten plakat wyżej do dzisiaj mam na drzwiach. Nie tylko z racji koncertu, ale też... kocham motocykle. Nie, nie motory. Motor = silnik. Motocykl... coś cudownego. Ale o tym może w innym poście.
Nie spodziewałam się, że ten koncert wywrze na mnie aż takie wrażenie. Mimo oczywistego braku Ryśka, Dżem naprawdę "dał czadu". Trochę mnie zasmuciło, że publiczność była zdominowana przez ludzi już dorosłych - co znaczy niestety, że stare dobre zespoły są wypierane przez współczesne nowości. Ale to wszystko, wszystkie podziały zniknęły mniej więcej w środku koncertu, gdy zabrzmiało "Do kołyski".


Tak, wiem. Cytat wyżej nie jest z tej piosenki, ale i tak pasuje. Ta piosenka sprawiła, że w amfiteatrze zapadła cisza. Wszyscy byli skupieni na piosenki, na jej tekście i przekazie. Wtedy zrozumiałam, że w większości współczesnych piosenek czegoś takiego NIE MA. Jest tylko komercja i chęć zarobienia pieniędzy. Później zabrzmiał "Sen o Victorii" i wtedy wydarzyło się coś... dziwnego i innego. Nie lubię dotykać ludzi. Nie lubię przebywać w tłumach. Nie cierpię obcych. Ale gdy ta piosenka wypełniła wszystkich ludzi, w górę poszły zapalniczki, ludzie wzięli się za ręce. Mnie wzięli kompletnie obcy dorośli, nie zwracali uwagi na to, ile mam lat, co myślę, skąd jestem. Po prostu wtedy tworzyliśmy coś niezwykłego, wspólnego. I to było wyjątkowo piękne.
Skończyło się na tym, że mój tata prawie się rozpłakał ze szczęścia. Stwierdził, że nawet nigdy nie próbował marzyć o tym, że jego dzieci (bo nawet mój 10-letni brat polubił te piosenki) będą słuchały Dżemu. Cóż... Może coś po nim mam oprócz płytek paznokci.


Już parę lat wcześniej spodobały mi się 3 piosenki IRY. Były bardzo popularne, leciały w radiu. Na tych trzech się skończyło, do czasu. W jeden z wrześniowych piątków wychodziłam z mojej szkoły w Gdańsku po dwóch godzinach historii  starożytnej Grecji i kierowałam się na przystanek, aby mój tata odebrał mnie jakieś pół godziny później. Było inaczej, stał tuż pod szkołą i wyraźnie się spieszył. Co się okazało? Że zdobył bilety. W Operze Leśnej w Sopocie grała IRA, TSA, Żuki, Czerwone Gitary. Było paskudnie zimno, ale i tak mogę to uznać za kolejny niezapomniany koncert. Głównie dzięki Gitarom i oczywiście Gniewie (IRA - łac. GNIEW). Dorwałam kolejny plakat i od tej pory je zbieram. Również filmowe.
W każdym razie - do listy moich ulubionych zespołów dołączyła IRA, a moim ulubionym kawałkiem jest "Taki sam".


Skoro już zaczęłam omawiać tych polskich wykonawców, to nie może zabraknąć Maćka Maleńczuka. Od zawsze uwielbiałam jego głos, ale gdy byłam na Sylwestrze w Gdyni w tym roku... Tego nie da się opisać. Ten pijaczyna, grajek uliczny "rozwala system" swoim głosem! I jako jedyny w przerwach opowiadał nam historyjki o jego ukochanej babci Zofii. Poluję teraz na bilet na prawdziwy koncert - taki, na którym tylko on będzie śpiewał.


A teraz mam przemyślane jak gładko przejść od Polski do zespołów z innych krajów - Bon Jovi. W czerwcu mieli koncert w Gdańsku, niestety w tym czasie byłam w Grecji. Ale wrócę do początków. W Gdańsku już jakiś rok przed koncertem królowały plakaty i banery promujące trasę koncertową. Z ciekawości (i trochę z nudów) przesłuchałam ich nową piosenkę - "Because we can". Zakochałam się i zaczęłam słuchać innych piosenek. A potem, tak jak z innymi moimi "obsesjami", poszło dalej.


Z resztą zespołów nie mam zbyt ciekawych historii, po prostu spodobała mi się jakaś piosenka i szukałam więcej. Co nie zmienia faktu, że te teksty uczą mnie wiele i są dla mnie czymś więcej, niż tylko słowami. Na tym tle zwłaszcza wyróżnia się zespół 30 Seconds to Mars z Jaredem Leto na czele. A sama okładka ich najnowszej płyty mówi chyba najwięcej. (Tak, wiem, że niżej to nie okładka, ale kluczowe słowa na niej zawarte :)).


W listopadzie było mi naprawdę żal, bo ominął mnie koncert tych gości:


Za to mogłam się spokojnie pocieszać piosenkami OneRepublic. Liczyłam gwiazdy.


I na koniec ostatni, chociaż nie najgorszy, wręcz przeciwnie. Naprawdę lubię porządny pop (jakkolwiek dziwnie to brzmi xD), miłość do MJ'a zobowiązuje. Od półtora roku słucham Maroon 5 i czekam na jakikolwiek koncert ich w Polsce, chcę się w końcu doczekać. Najbardziej uwielbiam Adama Levine, wraz z całą gamą jego tatuaży. Tak, bardzo lubię tatuaże.


Nie myślcie, że słucham tylko facetów. Bardzo doceniam kobiece głosy, ostatnio bardzo spodobały mi się piosenki Agnieszki Chylińskiej. Lubię też The Cranberries i kilka innych zespołów. Nie będę wszystkich wymieniać i opisywać, gdyż jest tego bardzo dużo. Ale to dobrze. To oznacza, że prawdziwa muzyka nie może umrzeć. Wspominałam, że zaczynam swoją przygodę z Depeche Mode? No i od wczoraj oglądam "Supernatural", a muzyka tam niewątpliwie króluje :)


No i nie byłabym sobą, gdybym nie wrzuciła tu Johnny'ego, zwłaszcza po takiej przerwie :D Tu macie go na koncercie w Anaheim, grał m.in. z Marylinem Mansonem. Widzicie tę cudowną gitarę? Specjalnie zainspirowana tatuażami Deppa. Mnie powala na kolana, nie wspominając o blond włosach Johna. Już nie mogę doczekać się "Transcendencji". Ale o filmach może też w innym poście :D
W każdym razie... Cokolwiek robię, o czymkolwiek marzę... próbuję to spełnić. I nie przejmować się za bardzo trudnościami. W końcu... DO OR DIE.